"Za każdym razem kiedy patrzę na mojego zciuchranego DŻISZOKA mam przed oczami swoją wyprawę życia i gębą sama mi się śmieje. Zimowe zdobycie Mont Blanc. Ale po kolei.
„Dlaczego chodzę po górach? Ludzi można podzielić na dwa rodzaje: na tych, którym nie trzeba tego tłumaczyć i na tych którzy nigdy tego nie zrozumieją”. Ja zdecydowanie należę do tej pierwszej grupy. Nie wyobrażam sobie inaczej spędzonego urlopu jak na łażeniu po górach. Tatry przemierzyłem wzdłuż i wszerz. Pewnego roku narodził się pomysł, żeby choć raz „zdradzić” Tatry na rzecz jakiegoś większego… to znaczy wyższego wyzwania. I tak narodził się plan zimowego wejścia na dach Europy, na Mont Blanc. Juruś i mały Jacuś - ksywka, a jakże, nadana z uwagi na prawie dwa metry wzrostu – to stali moi towarzysze wypraw w Tatry. Jurek, najbardziej z nas doświadczony, należał do klubu wspinaczkowego, tak więc był otrzaskany ze „szpejem” do wspinaczki.
Pierwsze spotkanie organizacyjne wypadło na dwa miesiące przed wyprawą. Do naszej paczki dołączył Waldek, kolego Jurka z klubu. Waldek miał za sobą już letnie wejście na Mont Blanc, więc tym chętniej powitaliśmy go w „ekipos”. W pierwszej kolejności trzeba było ustalić trzy rzeczy. Kiedy wyprawa? Jaką trasą wchodzimy? Jaki sprzęt zabieramy ze sobą. Tu nie było większych kontrowersji. Termin wyprawy przypadł na ostatnie dni grudnia. Wejście drogą klasyczną, czyli tramwajem (T.M.B.) do Nid d'Aigle (2363 m). Następnie pieszo przez schronisko Tete Rousse (3150 m), dalej kuluarem do schroniska Gouter (3817 m). Potem na Dome du Gouter (4304 m) i do schronu Vallot (4363 m). Stąd granią Bosses na szczyt. Powrót rzecz jasna tą samą drogą. Sprzęt? W zasadzie temat obgadany bez zgrzytu. Wiadomo, odpowiedni strój, obuwie, raki lodowe, okulary, karabinki, liny, uprząż, plecak, leki, suchy prowiant. Waldek pyta, chłopaki co jeszcze byście zabrali?Plusuję! Wspominam o chemicznym rozgrzewaczu do rąk i stóp. Waldek ciągnie dalej temat. Zbudowany, że zabłysnąłem w oczach naszego nowego kolegi alpinisty, pewnie deklaruję, że biorę swojego DŻISZOKA. Ma kilka ciekawych przydatnych wg mnie bajerów...no i się zaczęło. Że jestem gadżecierz, że mój zegareczek to się może sprawdzi, ale na Gubałówce, a nie w ekstremalnych warunkach. Że za dobry sprzęt to trzeba parę tysi zapłacić...generalnie ubaw był wielki moim kosztem. Waldek sprawdził mnie to parteru. Przekaz był jasny. Nie mędrkuj młody, bo guzik się znasz.
Generalnie to się nie zrażam się i nie miałem wątpliwości, że DŻISZOK i tak jedzie ze mną.
Zegarek przydał się już na etapie przygotowań. Dwa razy w tygodniu trening biegowy. Trzeba było zadbać o kondycję. Dystans 10 km. Stoper mierzący międzyczasy świetnie się spisał.
Czas mijał szybko - automatyczny kalendarz w moim DŻISZOKU wskazał, wyświetlając właściwą datę, że to już ten dzień. Dzień początku przygody życia.
Waldek, samozwańczy kierownik wyprawy, zaordynował, że wyjeżdżamy z Polski o 5 rano. Tylko żeby komuś nie przyszło do głowy zaspać!
Noc poprzedzająca wyjazd była nerwowa. O spaniu nie było nawet mowy. Podekscytowanie mieszało się z milionem obaw i zwyczajnie ze strachem. Za cholerę nie dało się wyłączyć myślenia. Aż w końcu zasnąłem snem twardym jak skały, z których ulepiony jest cel naszej wyprawy. Na szczęście DŻISZOK mnie nie zawiódł. Piąty z kolei niezależny z alarmów, które ustawiłem, wyrwał mnie w końcu ze snu.
Ja byłem ostatni do zgarnięcia po drodze. O umówionej godzinie karnie czekałem pod domem. O 5:40 doczekałem się wreszcie kierownika Waldka. Zaspał! No cóż, zdarza się. Nie każdy ma taki "zegareczek" jak ja - pomyślałem uśmiechając się triumfalnie pod nosem. O 6 rano auto było spakowane i mogliśmy ruszać. 1387 km drogi. Ponad 14 godzin w aucie. Ustawiłem w DŻISZOKU funkcje wyciszającą dźwięki i w spokoju przespałem pierwsze 6 godzin podróży.
Następny dzień rozpoczęliśmy wczesnym rankiem. Szybkie śniadanie, sprawdzenie sprzętu i w drogę. Żmudne, ale proste podejście na wysokość 1801 m a następnie - jak sadziliśmy - "spacerek" wzdłuż torów kolejki do schroniska Nid d'Agile. Latem, być może byłby to spacerek. Ale zimą! Koszmar!! Przez kilka godzin brodziliśmy we mgle i głębokim śniegu. Widoczność praktycznie zerowa. Jesteśmy kompletnie skołowani, nawet Waldek traci pewność siebie. Warunki zaczynają być już mocno ekstremalne. Chcę jakoś pomóc. Zerkam na DŻISZOKA. Kompas wskazuje orientacyjnie, gdzie powinniśmy iść. Mówię Waldkowi, że wg wskazań mojej "aparatury" powinniśmy trawersować na prawo. Niechętnie i pod naciskiem popierających mnie Jurka i Jacka idziemy. Docieramy do ubezpieczeń. Możemy poręczować. Uff, udało się. Jesteśmy w domu. Waldkowi wraca pewność siebie. Już bez większych problemów powoli, ale konsekwentnie zmierzamy do pierwszego celu - stacja Le Nid D’Aigle (2372 m). Krótki odpoczynek i posiłek regeneracyjny i dalej w drogę. Kolejny cel - schron Forestiere (2768 m). Jesteśmy potwornie zmęczeni, ale postanawiamy trzymać się planu. Ruszamy dalej do kolejnego schronu na wysokości 3167 m. Tete Rousse ma być naszym hotelem, gdzie spędzimy nockę. Z każdym krokiem słabniemy. Najgorzej wygląda mały Jacuś. Spoglądam na pomiar wysokości. DŻISZOK wyświetla wartość 3107 m n.p.m. Jacuś, dasz radę - staram się jakoś dodać mu otuchy. Jeszcze tylko 60 metrów i jesteśmy na miejscu. Waldek nic nie komentuje. Czyżby zaczynał przekonywać się do mojego "zegareczka" i jego funkcji?
W końcu docieramy na miejsce. Jest prawie 22:00. Zmęczenie osiąga poziom ekstremum. Siedzimy w pustym o tej porze roku schronienie i przez pierwsze pół godziny nikt nie jest w stanie wypowiedzieć słowa. Jest piekielnie zimno. Jacuś mówi, że musi być jakieś - 20. Nie jest tak źle, termometr w DŻISZOKU wskazuje - 10. Waldek tym razem nie wytrzymał i musiał skomentować. "Ta twoja zabaweczka to pewnie ma jeszcze wykałaczkę, scyzoryk i może jeszcze stroi się automatycznie wg wzorca zegara atomowego". No cóż. Nie było sensu polemizować - tym bardziej, że miał sporo racji.
Kładziemy się spać. Jarek warczy już po kilku minutach jak stara trajzega mojego dziadka. Jackowi i Waldkowi to najwyraźniej nie przeszkadza, bo zasypiają zaraz po nim. Ja się męczę. Nie mogę spać, choć konam ze zmęczenia. Machinalnie podnoszę zegarek, żeby sprawdzić godzinę i buch, snop jasnego światła uderza po oczach - DZISZOK ustawiony jest w tryb automatycznego oświetlenia LED. Jednak zasnąłem. Prawie 4! Budzę chłopaków.
Ruszamy dalej - kolejny cel schronisko Gouter (3817 m). Mozolna wielogodzinna wspinaczka. Praktycznie w milczeniu. Ale dajemy radę. DZISZOK też. Nie groźny mu wiatr, mróz, śnieg. Fajnie mieć przy sobie coś, co nie zawodzi. Waldkowi padł nadajnik GPS (fajny sprzęt za kilka tysi), Jurkowi padła pancerna komórka (na mrozie nie daje rady bateria). A mój "zegareczek" działa! Po 5 godzinach ukazał nam się nie tylko etapowy cel wspinaczki, ale również piękne niebieskie niebo. Jest cudownie. Możemy iść dalej. Jeszcze krótki odpoczynek...i narada. A w zasadzie kłótnia. Wszytko przez DŻISZOKA. Barometr wskazuje, że idzie pogorszenie pogody. Jacek i Jurek chcą iść, bo przecież jest tak pięknie. Informacje o pogodzie mamy sprzed dwóch dni. Baska - Żona Jurka - przesłała nam prognozę SMSem. Ale dwa dni w górach to cała wieczność, szczególnie w takich wysokich partiach. Basia miała nam wysłać kolejną info o pogodzie w niedzielę, ale... no cóż, pancerna komóra z pancerną baterią Jurkowi padła i kicha. O dziwo Waldek przyznaje mi rację. To znaczy zawierza wskazaniom DŻISZOKA i swojemu doświadczeniu. Okazujemy pokorę Białej Górze. Czekamy. I to była słuszna decyzja. W ciągu godziny pogoda ulega diametralnej zmianie. Jej gwałtowne załamanie uziemia nas na wiele godzin na wysokości 3817 m. W końcu ruszamy. Docieramy do schronu Vallot około 22:00. Jedzenie, spanie. Dwa motywy, które dominują. Waldek rzuca jeszcze przed snem, żebym nastalował tego swojego DŻISZOKA na 05:30. Budzik zadzwonił to znak, że bateria solarna daje radę i sprzęt chodzi. Postanowiliśmy jeszcze trochę poleżeć. Funkcja drzemki uchroniła nas przed "gniciem" w wyrze do południa.
Atak szczytowy rozpoczęliśmy o 8 rano. Szczerze, w porównaniu z wypadkami dwóch poprzednich dni to był spacerek. Poszło nam całkiem sprawnie i przed 11 dumnie spojrzałem na mojego DŻISZOKA - 4810 mn.p.m!
Dałem radę! 5 kilo lżejszy, z odmrożeniami palców stóp, ale dałem radę. DŻISZOK też dał radę, porysowany, poobijany, lecz niezawodny do samego końca wyprawy.
Trawersując sentencję, którą zacytowałem na początku, najlepiej podsumuję całą historię:
Dlaczego noszę DŻISZOKA? Ludzi można podzielić na dwa rodzaje: na tych, którym nie trzeba tego tłumaczyć i na tych którzy prędzej czy później to zrozumieją...tak jak Waldek.
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń było zamierzone i celowe.
W roli głównej wystąpił Casio G-Shock Rangeman GW-9400-3ER - mój stały i niezniszczalny towarzysz wypraw."